Jak zaczynać, to z hukiem,
prawda?A skoro z hukiem, to najlepsze na początek będzie wyzwanie. Przyznam, że myślałam nad nim trochę - czy to ma sens, czy ktokolwiek weźmie udział, czy nikt nie uzna tego pomysłu za, kolokwialnie mówiąc, głupi? I być może były osoby, które tak pomyślały, przescrollowały Instagram dalej i zapomniały o wszystkim.
Co właściwie miałam w głowie, gdy jednak zdecydowałam się opublikować post z wyzwaniem? Myśl, że nawet jeżeli udział wzięłoby kilka osób, to właśnie dla nich warto dać temu szansę. Nie mogę ciągle siedzieć z założonymi rękami i pozwalać pomysłom się marnować - w ten sposób da się przesiedzieć całe życie i nic kreatywnego nie zrobić, a przecież nie o to chodzi.
Pitu, pitu, ale o co właściwie chodzi?
"Jak nie wiadomo, o co chodzi, to pewnie chodzi o pieniądze..."
Jednak nie tym razem, bo tutaj chodzi o włosy, którymi chcemy się zająć. I to bez żadnych szczególnych wydatków. Chyba że nie mamy żadnej gumki do włosów i musimy ją nabyć. Obiecuję, że to jedyny koszt wyzwania.
W całym tym zamieszaniu chodzi o kilka naprawdę prostych spraw:
- przez minimum miesiąc codziennie chodzimy i śpimy w warkoczach. Podsumowanie wyzwania zrobimy natomiast za 100 dni od dzisiaj włącznie;
- wyjątek od warkocza to oczywiście suszenie i wyjątkowe okazje, jak komunie czy wesela (chyba że chcemy pójść w warkoczu, rzecz jasna);
- w trakcie wyzwania staramy się ograniczyć używanie szczotki do minimum na rzecz przeczesywania włosów palcami - uwierzcie, że przy życiu w warkoczach to na ogół wystarcza;
- przez cały ten czas obserwujemy zmiany, a nasze spostrzeżenia i przemyślenia oczywiście możemy publikować na Instagramie pod hasztagiem #Zaplecionychallenge;
- niezależnie od tego, czy wyzwanie zakończycie po miesiącu, czy po 100 dniach - podzielcie się ze mną końcowymi efektami. Powstanie z tego podsumowanie wyzwania; swoje końcowe spostrzeżenia, efekty i wszystko, co przyjdzie Wam do głowy, możecie przysłać do mnie mailem. Zdjęcia przed i po mile widziane;
- nawet jeżeli nie umiecie robić warkoczy albo umiecie tylko nazwyklejszego angielskiego - nie szkodzi. W tym czasie na pewno wszyscy nabędziemy
niezłego skilla w zaplataniu - nie od razu musi być idealnie.
I po co to wszystko?
To wyzwanie stanowi swojego rodzaju eksperyment. Jeżeli jesteście już starymi wyjadaczami na włosomaniaczej ziemi, to pewnie wiecie doskonale, że jednym z pierwszych zaleceń, jakie daje się początkującym włosomaniakom, jest spinanie włosów do snu. Dla mniej wtajemniczonych - chodzi o zminimalizowanie ryzyka uszkodzeń mechanicznych włosa. Przeciętny śmiertelnik wierci się w łóżku, przemieszcza, a włosy razem z nim, przy okazji trąc o pościel, zginając się, łamiąc, zapętlając w supełki, zbijając się w kołtuny nie do rozczesaniu, są przygniatane i przeciągane w najróżniejsze strony, a potargane są rano ciągnięte szczotką i bywa, że ciężko je rozczesać bez strat. Spięcie włosów na noc ogranicza te negatywne zjawiska, co pozwala na utrzymanie ich na dłużej w dobrej kondycji.
Dosyć popularnym i często polecanym rozwiązaniem jest warkocz i dlatego to on, wraz z całą masą wariacji, stanowi podstawę wyzwania.
Dobra, więc co jest takiego wyjątkowego w warkoczu?
W końcu fryzur polecanych do spania jest wiele. Kucyk, koczek, ananas, bubble braid czy, dla śpiących statycznie, przerzucanie włosów przez poduszkę.
No więc warkocz, bo moim zdaniem on radzi sobie najlepiej z zabezpieczeniem włosów.
Kucyk zostawia włosy luźne na całej długości i właściwie nie zabezpiecza końcówek.
Koczek naraża baby hair i włosy na karku, które nie dosięgają do niego.
Ananas ma sens tylko wtedy, gdy włosy są kręcone.
Bubble zostawia włosom sporo luzu między frotkami, poza tym właśnie przez ilość frotek bywa niewygodny.
Przerzucanie włosów jest tylko dla niewiercących się, a takich wielu nie znam.
Padło więc na różne, różniste warkocze z grona klasycznych, czyli wymagających użycia tylko jednej frotki. Angielski, francuski, holenderski, kłos, korona i każdy inny, który trzyma włosy stabilnie. Dobrze zapleciony warkocz chroni maksymalną ilość włosów.
Postanowiłam jednak nieco rozszerzyć pole działania i nosić warkocz również w dzień. Bo czemu nie? Dzięki temu efekty upinania włosów staną się bardziej widoczne niż przy upinaniu tylko na noc.
Uważam też, że 30 dni to absolutne minimum czasu, żeby cokolwiek konkretnego zaobserwować, a dla niektórych efekty staną się widoczne dopiero po dłuższym czasie, dlatego ostateczne podsumowanie robię po 100 dniach.
Co jeszcze da takie wyzwanie?
Na pewno trening wytrwałości. Jeżeli zdecydujecie się na wyzwanie, pewnie nie jeden raz będziecie mieć dosyć warkoczy, a jednak skoro rękawica została podniesiona, to szkoda przegrać.
Uszkodzenia mechaniczne - czy na pewno będzie ich mniej?
Nawilżenie włosów - zaplecione w warkocz mają mniejszą powierzchnię, z której tracą wodę, jednak jestem ciekawa, czy zmiana będzie zauważalna.
Ochrona przed promieniowaniem UV. Nie muszę chyba mówić o tym, że UV poza witaminą D raczej nie wnosi wiele dobrego w nasze zdrowie, a zaplecione włosy nie są na nie aż tak wyeksponowane - wzajemnie się osłaniają i do wnętrza warkocza dotrze mniej UV, które również odciska na kondycji włosów ślad.
No i może trochę się zdziwicie, jeżeli przez kilka tygodni będziecie codziennie zaplatać włosy i w końcu puścicie je wolno, by porównać je ze zdjęciami sprzed wyzwania. Chodzi mi zarówno o kondycję, jak i o przyrost.
Komentarze
Prześlij komentarz